„Zostaję!” to przewrotna komedia o mężu Bertrandzie (Vincent Perez), który robił wszystko, żeby utracić swoją żonę Marie-Do (Sophie Marceau), a teraz za wszelką cenę stara się ją odzyskać. Dzięki Antoinowi (Charles Berling), uwodzicielskiemu i nieprzewidywalnemu kochankowi, Marie-Do odkryła właśnie nowe horyzonty wolności, których istnienia nawet nie podejrzewała. Opanowany swoimi maniami - takimi, jak jedzenie wyłącznie jagnięciny, picie Bordeaux i słuchanie na okrągło Jacques’a Brela - Bernard niczego się nie spodziewa. Jest specjalistą w firmie budowlanej, typem faceta z klapkami na oczach. Nie ułatwia mu to zrozumienia tajników kobiecej duszy. Reakcja Marie-Do uderzy w niego z siłą cyklonu. Całkowicie zaskoczony postanawia zastosować taktykę ostrygi, która polega na przyrośnięciu do skały i opieraniu się falom morskim. Zostaje więc, wzbudzając tym samym zainteresowanie i sympatię Antoina. Faktycznie, jest coś oryginalnego w chęci dzielenia za wszelką cenę mieszkania z kimś, kto nas nie znosi. Współczucie, jakie kochanek okazuje mężowi, doprowadza Marie-Do do rozpaczy. Antoine posuwa się nawet tak daleko, że zaczyna rozumieć Bernarda. Tego już za wiele! Bohaterka odkrywa wreszcie prawdziwą naturę Antoina. Okaże się on manipulatorem, który pisze własny scenariusz rozgrywających się w tym trójkącie wydarzeń...
Wywiad z Diane Kurys
Czy praca nad filmem z cudzym scenariuszem różni się od tego, co Pani robiła dotychczas? Nie. Miałam więcej wolności, niż gdybym sama napisała scenariusz, co zresztą było najbardziej ekscytujące. Być może dlatego, że znalazłam się w roli pierwszego widza. Często porównuję narodziny filmu do przyjścia na świat dziecka. Zachowując wszystkie proporcje, to mniej więcej ten sam proces. Najczęściej jednak dla mnie czas ciąży jest najboleśniejszy. „Zostaję!” przypomina bezbolesny poród. Florence Quentin nosiła film dziewięć miesięcy, a ja pojawiłam się na końcu. Musiałam jedynie wymieszać składniki. Tak, składniki! Sophie Marceau, Vincent Perez i Charles Berling. Wymarzone trio, prawda? A właśnie, skoro już jesteśmy przy castingu ... Sophie Marceau znałam słabo. Odkryłam ją. To wyjątkowa kobieta i wspaniała aktorka. Wydaje mi się, że nigdy nie prowadziłam takiej aktorki, jak Sophie. Gra w komedii jest dla niej naturalna jak oddychanie, jak życie. Ona to lubi, potrzebuje tego i sprawia jej to przyjemność. Poddałam się jej urokowi jak wszyscy, którzy mieli z nią do czynienia. Tak to już jest. Nie można się oprzeć ani jej urokowi, ani jej charyzmie. Ponadto jest wyjątkową aktorką. Umie wszystko i niczego się nie boi. Odpowiadają jej wszystkie sytuacje i każdy dialog. Ponadto jest zabawna, punktualna, sama prowadzi samochód i robi to dobrze. Z Vincentem natychmiast się porozumieliśmy. Jest podobny do Sophie, bezpośredni, pozytywny i on również kocha ten zawód do szaleństwa. Uwielbiałam postać, którą grał i to, jak ją zagrał. Czytając scenariusz, aktor wcale nie musi mieć ochoty zagrać tego gruboskórnego typa, egoisty, egocentryka, maniaka, który nie zwraca uwagi na swoją żonę i nie widzi dalej niż przednie koło swojego roweru, którym stara się jedynie przypodobać się swojemu szefowi. Sporo się z Vincentem śmialiśmy. On uwielbia ryzykować, w każdym znaczeniu tego słowa. Nie tylko w filmach „fizycznych”, w których grał, ale również w czystej komedii. Praca, jaką wykonał z Patrice Chereau w „Ci, co mnie kochają, wsiądą do pociągu” zapowiadała aktora pełnego inspiracji i odwagi. W tym filmie posuwa się bardzo daleko w karykaturze, a przecież jego bohater jest ciągle prawdziwy, ciągle ludzki. Wierzy się w niego. Rozpoznaje się tego Bertranda Delpire, już się go gdzieś spotkało. Vincent świetnie gra, bo w końcu, pomimo wad bohatera i jego nieznośnego charakteru, przekonujemy się jednak do mężczyzny, którego nam przedstawia i jesteśmy niemal gotowi mu wybaczyć. Charles Berling dopełnił trio. Znał Vincenta, ale nie znał Sophie. Czułam, że się polubią i nie pomyliłam się. Między trójką aktorów narodziła się prawdziwa solidarność. To był niezwykle radosny widok, kiedy pojawiali się na planie z wielką ochotą do pracy i chęcią zmierzenia się z wyzwaniem. Charles podchodzi do roli w niezwykły sposób. Musi najpierw wziąć pod uwagę wszystkie możliwości, a potem kolejne eliminuje. To ktoś, kto dużo się zastanawia, rozmyśla. Z pewnością działa mniej instynktownie od Sophie i Vincenta, co świetnie pasuje do jego bohatera ze scenariusza. To ktoś, kto wymyśla historie, a sam ma kłopoty z ich przeżywaniem. Jest świetny w tej roli. Odnalazł niezręczność i łagodność bohatera, zrobił z niego kogoś kruchego, bezbronnego, trzymając się zarazem konwencji komediowej. Jak przebiegły zdjęcia? Zdjęcia trwały dziesięć tygodni w Paryżu i okolicy, w Col d’Eze oraz w Blonville w Normandii. Po raz pierwszy kręciłam prawdziwą komedię i zdałam sobie sprawę, do jakiego stopnia wszystko jest lżejsze, łatwiejsze, kiedy chce się rozśmieszyć publiczność. Aktorzy również są szczęśliwsi na planie komedii. Dobrze mi robiło patrzenie na to, jak się bawią, rozśmieszają, zaskakują i robią sobie kawały. W tym całkiem dla mnie nowym filmie zostawiłam sobie dużo swobody. Myślę, że coraz bardziej będę się skłaniać ku temu, aby nie planować, być bardziej dyspozycyjną, słuchać tego, co proponują aktorzy. Od aktorów i techników wymaga się umiejętności dostosowywania się do każdej sytuacji, tymczasem trzeba ją mieć samemu. Dla mnie ten film to powrót do przyjemności, co samo w sobie jest wartością. Myślę, że to pierwszy od dłuższego czasu film, który będę chciała ponownie zobaczyć. Ciągle jeszcze jestem widzem i umiem się cieszyć. Proszę nam opowiedzieć o zakończeniu filmu, skąd ten pomysł? Scenariusz Florence Quentin kończył się wyjazdem Marie-Do, która zostawiała obu mężczyzn razem i takie zakończenie, mimo że realistyczne, rozczarowało mnie. Przed samą realizacją wpadłam na bardziej odlotowy pomysł, a przede wszystkim bardziej optymistyczny. Posłużyłam się osobą Antoine’a. Jest on scenarzystą, wydaje mu się, że sam wymyśla historię, która dzieje się na naszych oczach. W pewnym jednak momencie bohaterowie wezmą los w swoje ręce i sami o nim rozstrzygną. Bardzo lubiłam pisanie tej części filmu. Lubię, kiedy opowiadanie nagle zmienia charakter, kiedy wychodzi z konwencji przypominającej rzeczywistość i zmierza w stronę czystej fikcji. Lubię, jak bohaterowie uwalniają się i decydują na ucieczkę.
Wywiad z Sophie Marceau
Co Pani czuła czytając scenariusz „Zostaję!”? Czytałam go z wielką przyjemnością. Florence Quentin napisała dobre opowiadanie, o dobrej strukturze, świetnie odpowiadające duchowi naszej epoki. Jak we wszystkich dobrych historiach małżeńskich, każdy może się w niej jakoś odnaleźć. Pani bohaterka jest trochę dojrzalsza, inna od postaci, które Pani gra zazwyczaj. Marie-Do jest kobietą, która ma swoje przyzwyczajenia i obarczona jest pewnymi obowiązkami. To dobra matka, pani domu, dobra żona. Kryzys piętnastego roku małżeństwa rzuci na to wszystko nowe światło. Kiedy ludzie zbyt do siebie przywykną, nie zwracają już na siebie uwagi. Jestem przekonana, że Marie-Do, pomimo całej dobrej woli i miłości, jaką darzy męża, przez cały film posługuje się nim i chce go przyprzeć do muru. Jeśli Bertrand zwycięsko wyjdzie z prób, bohaterka zatrzyma go, jeśli nie, ma się wynieść, a ona ułoży sobie życie na nowo. Kobiety mają w sobie taką siłę. One potrafią się uniezależnić łatwiej niż mężczyźni, gotowe są rozpocząć nowe życie w wieku trzydziestu pięciu lat i rozkwitnąć. Mężczyzna też może to zrobić, zostanie jednak mocniej wytrącony z równowagi. Ta para powstała jednak z miłości? To pewne. Chcieliśmy, żeby Vincent nawet, jeśli gra karykaturę chama, miał jednak wdzięk. Mówi się „Powiedz mi z kim żyjesz, a powiem ci kim jesteś”. Więc skoro żyła z kompletnym tłukiem, sama niewiele mu ustępowała. Ważne jest, aby ludzie decydowali się być ze sobą z ważnych powodów. Jedno z nich musi przypominać drugiemu, co ich łączyło. W tym przypadku problemy małżeńskie są potraktowane w sposób komediowy, bez ciężaru winy. Jak Pani weszła w rolę? Postać Marie-Do została dobrze napisała. Linie były jasne, wyraźne. Wystarczyło oddać to, co było w scenariuszu. Marie-Do jest w stanie zatroszczyć się o ludzi, którzy ją otaczają, o dom, dziecko, czuwać nad mężem. Miłość to kwestia uwagi. Z reguły kobiety są bardzo czułe na dowody miłości. Jeśli chodzi o mężczyzn, to wyobrażają sobie, że są rozumiani. Wysyłają więc bardzo mało sygnałów, podczas gdy kobiety ich potrzebują. Mężczyzna i kobieta mają bardzo różne sposoby porozumiewania się. To dlatego małżeństwo jest tak skomplikowane. Scenarzystka, reżyserka i Pani. Kobiety mają specjalne miejsce w tym filmie? Wiem jak to jest nakręcić film, przeżyłam to jako kobieta i reżyserka. Praca ta wymaga wielu męskich cech. Trzeba umieć kierować ekipą, cieszyć się autorytetem, wykazać się umiejętnością syntetycznego myślenia. Myślę, że reżyserki i pisarki nieco przejmują męski punkt widzenia. Ich kobiecość ujawnia się w sposobie, w jaki kochają i bronią mężczyzn. Według mnie kobiecość Diane ujawniła się, kiedy próbowała ochronić Vincenta przed próbą zrobienia z niego karykatury. Miała ochotę go polubić. Kobiety nie mogą się powstrzymać przed wspaniałomyślnością, jak tylko okaże się im trochę uczucia. Zdarzyło mi się być na planie, kiedy nie musiałam grać. Widziałam jak mężczyzna grany przez Vincenta był chory, albo jak jadł zupełnie sam. Mówiłam sobie, że postać, którą gram, to jakiś potwór, skoro doprowadziła go do takiego stanu. Źle się z tym czułam i byłam zmuszona reagować jak kobieta. Wydaje mi się, że Diane podobnie to odczuwa. W filmie widzimy Panią w pełnej formie, szczęśliwą, że może grać. Bardzo lubię komedie. Są dość męczące, bo ciągle trzeba uważać, jednak również bardzo przyjemne. Bycie zabawną też nie należy do najłatwiejszych zadań. Trzeba umieć zachować proporcje, nigdy nie popadać w przesadę. Kręciłam już filmy z Vincentem, którego bardzo lubię. On robi niezwykłą karierę, nigdy nie wiadomo, gdzie się na niego trafi. Jest dość zaskakujący. Umie zagrać wszystko i wbrew sobie. Nie znałam Charles’a, który wywodzi się raczej z teatru, ze środowiska bardziej intelektualnego. Był bardzo miłym partnerem. Jeśli o mnie chodzi, też nigdy nie wiadomo, gdzie mnie poniesie. Nasze trio pod okiem Diane było dość niezwykłe. Wszyscy staraliśmy się sobie podobać i rozumieć się nawzajem. To bardzo stymulujące. Które sceny sprawiły Pani najwięcej przyjemności? Jest ich wiele. Bawiłam się setnie podczas scen, w których jesteśmy we trójkę, Vincent, Charles i ja. Lubiłam również sceny konfrontacji między Vincentem a mną. Są nieco okrutne, trochę machiaweliczne. To sceny prawdziwie komediowe. Myślę również o scenach na drodze, z samochodami. Wiatr, ruch, krajobrazy, które się zmieniają. To też jest kino. To wolność. Dysponując kamerą i kawałkiem taśmy, można zrobić, co się chce. To fantastyczne. Jakie uczucia chciałaby Pani wywołać u widzów? Uczucie wyzwolenia. Myśląc, że dobrze robi, Mari-Do pozwoliła rozwinąć się niebezpiecznej sytuacji. To zdumiewające odkrycie, że kobiety z pozoru inteligentne, uduchowione, niezależne, przestają istnieć od chwili, gdy ich mąż wraca do domu. One zupełnie znikają. Być może rzadziej się to zdarza wśród młodej generacji. Jednak równość mężczyzna-kobieta ciągle nie istnieje. Od zarania dziejów kobiety były uległe. Wyzwolenie się z tego pancerza ciągle przychodzi im z trudem. Dlaczego Bertrand jest taki, jaki jest? On nie jest zbyt lojalny. Mężczyźni myślą, że posiadanie kobiety ma inny wymiar, niż oddanie się kobiety mężczyźnie. Oni są panami świata i mogą sobie na wszystko pozwolić. Kiedy w wieku dwunastu lat miałam chłopaka, w rodzinie krzywo na mnie patrzono. Jak mój brat chodził z dziewczyną, uważano go za świetnego młodego człowieka. Myślę, że mężczyźni i kobiety są różni i kobiety nie muszą mieć koniecznie takiego samego życia jak mężczyźni. Segregacja jednak jest nie do zaakceptowania. Kobiety więcej na siebie biorą. To spowodowało, że z czasem stały się inteligentne i silne. Mówię o tym lekko, bo film jest lekki. Czy Pani zdaniem film może mieć jakiś wpływ na ludzi, którzy go zobaczą? Film może lub powinien skłaniać do myślenia. W taki czy inny sposób, dobry czy zły, zostawia ślad. Ludzie są wrażliwi. Nie wiem, czy ten film coś zmieni, jednak bawiąc, z pewnością da do myślenia. Ten film wydaje się być ważnym etapem w Pani życiu? Mówi się nam, że w wieku dwudziestu lat wszystko przed nami, a w wieku czterdziestu, wszystko skończone. Myślę, że kobieta czterdziestoletnia ma dużo więcej doświadczenia, jest bardziej dojrzała i może grać niesamowite role. Jestem ciekawa wszystkiego, co mi się zaproponuje. Mam ochotę zaskakiwać i być zaskakiwaną. „Zostaję!” dobrze współgra z tym pragnieniem. Żyć, zmieniać się, dojrzewać, to pasjonujące. Lepiej się teraz miewam niż w wieku dwudziestu lat. Całkowicie poświęcam się temu, co robię, jednak myśl, że mogłabym wszystko rzucić, nie przeraża mnie. Widzi Pani siebie w przyszłości jako reżyserkę czy raczej jako aktorkę? W obu tych rolach, jeśli to możliwe. Reżyserowanie jest dla mnie bardzo ważne. Uwielbiam grać, obserwować, naśladować. Wchodzenie w cudzą skórę zaspakaja moje pragnienie odmiany, jak u kameleona, nie satysfakcjonuje mnie jednak do końca. Mam również potrzebę nadania formy moim własnym uczuciom. Pisanie od zawsze było ważne w moim życiu. Napisałam książkę, inne teksty czekają. To dla mnie najwłaściwsza forma ekspresji, najwierniejsza temu, czym jestem. Mój drugi film dojrzewa. Trzeba dać sobie czas.
Wywiad z Vincentem Perezem
Jak się Pan znalazł w tym projekcie? Alain Terzian przysłał mi scenariusz. Humor zawarty w historii i oryginalność bohatera, którego miałem grać, natychmiast przykuły moją uwagę. Zadzwoniłem do Diane Kurys. Miałem wielką ochotę z nią pracować. Porozmawialiśmy. Sophie Marceau w roli Marie-Do była dla mnie wisienką do tego tortu. Strasznie chciałem się z nią spotkać. Mógłby Pan coś powiedzieć o bohaterze? Jest zupełnie inny od najbardziej znanych granych przez Pana postaci. Jeśli tym razem gram rolę zięcia, jest on daleki od ideału. Pierwszy raz nie gram amanta, lecz gburowatego męża, Bertranda, niewolnika swoich przyzwyczajeń, kogoś, kto jest prawdziwym ciężarem dla rodziny. Zajmuje się on wyłącznie swoją pracą i w końcu, dla żony i dziecka, staje się potworem. To typ bardzo egoistyczny, po powrocie do domu poprzestaje na wsunięciu nóg pod stół. Wymaga, żeby wszystko było „jak zwykle”: Bordeaux, jagnięcina, trening na rowerze. Niezły potencjał upierdliwości. Dobrze się bawiłem grając tego ambitnego złotego chłopca, który niszczy wszystko na swojej drodze. Jak Pan podszedł do roli? Była dobrze napisana, zadowoliłem się szukaniem w sobie. Od kilku filmów staram się pozostawać graną postacią również poza planem. Stałem się więc kimś bardzo uciążliwym dla otoczenia. Musiałem jednak znaleźć sposób na ukazanie komizmu kogoś, kto nie ma poczucia humoru, kto zrzędzi od świtu do nocy, kto wszystko krytykuje i może, koniec końców, stać się dość zabawny. Na początku, ta postać jest „zwykłym łajdakiem”, jednak udaje się Panu stopniowo spowodować, że może też wzruszyć. Myślę, że Bertrand jest kimś przegranym. Chcąc osiągnąć w życiu sukces, staje się podniosły i wzruszający. Gotowy na wszystko, aby tylko przypodobać się szefowi stopniowo traci swoją tożsamość. Kiedy traci się tożsamość, można stać się kimś odpychającym, nawet jednak na tym etapie musiałem zachować poczucie humoru. To był najtrudniejszy moment. Długo się przedtem przygotowywałem, dużo pracowałem z tekstem, aby poczuć się z nim zupełnie swobodnie. Chciałem go dostatecznie dobrze opanować i skoncentrować się na grze, zachowaniach, spojrzeniach, wejść w moją nową skórę. Nie powinienem działać na zasadzie naśladownictwa, postać musiała istnieć od wewnątrz. Na początku Pański bohater prowadzi grę, narzuca swoje zasady, potem zaś, kiedy Marie-Do przejmuje inicjatywę wszystko mu umyka. Bertranda zawsze przerastają okoliczności, nawet jeśli on sam chce sprawiać wrażenie, że wszystko kontroluje. Jego ciągła zła wola i kłamstwa, które narastają, spowodują utratę żony i dziecka, wszystkiego, co stanowi jego prawdziwe oparcie. Nie pozostaje mu nic innego, jak uczepić się mebli. Podoba mi się obraz męża, którego żona chce się pozbyć, a on w desperacji zapiera się z całą siłą. Jego „zostaję” jest w tym samym stopniu okrzykiem wojennym, co wołaniem o miłość. Z początku śmiejemy się z wad Bertranda, potem z jego niegodziwości, a w końcu z jego sprytu i kruchości. A jak pracowało się z Sophie Marceau? Graliśmy razem w „Fanfanie” Alexandra Jardin kilka lat wcześniej i świetnie się porozumiewaliśmy. Byłem więc bardzo szczęśliwy, że się spotkamy. Bardzo ją lubię. Mamy ze sobą wiele wspólnego i uwielbiam z nią pracować. Oboje kierujemy się instynktem i dobrze razem funkcjonujemy. Uważam, że jest wspaniała w roli stłamszonej żony, która nagle postanawia się obudzić i wziąć los w swoje ręce. Ma w sobie świeżość, imponujący wygląd i serce. Czego by nie grała, Sophie jest heroiną w romantycznym znaczeniu tego słowa. Jak się Panu pracowało z Diane Kurys? Pierwszy raz razem pracowaliśmy. Wydaje mi się, że mogła się zastanawiać, czy pozytywna strona mojej natury nie przeszkodzi mi w pójściu na całość w zagraniu chamstwa. Rozmawialiśmy o tym i skoczyłem na głęboką wodę. Dobrze mną pokierowała. Bardzo się śmiała podczas kręcenia. Jednak dopiero wraz z pojawieniem się Charles’a wszystko nabrało wyrazu, film odnalazł właściwą tonację i zaczął naprawdę istnieć. Nie znał Pan Charles’a Berlinga? Graliśmy razem w „Ci, co mnie kochają, wsiądą do pociągu”, nie mieliśmy jednak wspólnych scen. Dzięki Charles’owi ogarnął mnie prawdziwy szał twórczy. Nasze energie połączyły się i nagle przestaliśmy się bać pełnego zaangażowania w grę. Spróbowaliśmy po prostu podkreślić surrealistyczny aspekt sytuacji. W pierwszej scenie byliśmy w trójkę, to scena w łóżku. Wtedy zaiskrzyło między nami i tak zostało do końca zdjęć. Od razu odczuwaliśmy przyjemność ze wspólnej pracy. Myślę, że to emanuje z filmu. Które sceny były trudniejsze? Dla mnie pierwsze sceny z Sophie Marceau były najtrudniejsze. Czując do niej naturalną sympatię, ciężko mi było grać faceta, który ją tak źle traktuje, męża, który nie widzi ani jej urody, ani szlachetności. Być w stosunku do niej chamem i kimś pełnym złej woli, to naprawdę sztuka! Diane mnie prowadziła, stopniowo dochodziliśmy do chwili, w której moja postać nabrała wyrazu. Rezultat jest oszałamiający. Jeśli chodzi o sceny z Charles’em, to mój bohater jest spryciarzem i wie, że jeśli chce zachować sprawy pod kontrolą, musi zbliżyć się do wroga i zaprzyjaźnić się z nim. Jaki był Pański stan ducha na planie? Uczucie przyjemności z powodu grania w komedii. Lubię powtarzać, że to moja pierwsza komiczna rola. Nigdy z siebie pod tym względem tyle nie dałem. To nie jest burleska i często śmiejemy się z mojego bohatera. Ta rola nie wymagała charakteryzacji, nie zmieniałem ani epoki, ani wyglądu, z wyjątkiem kostiumu rowerzysty, potrzebna była jednak prawdziwa praca nad uwypukleniem komizmu. Jakie ten film zajmie miejsce w Pańskiej karierze? Wraz z „Peau d’ange”, moim pierwszym filmem, który wyreżyserowałem, mam wrażenie otwarcia nowego rozdziału w mojej karierze i życiu. Być może dlatego, że dostaję ciekawsze propozycje aktorskie. Jako aktor mam ochotę grać za każdym razem kogoś innego. Mój bohater w „Pharmacien de Garde”, zalękniony, niedopasowany, który staje się seryjnym zabójcą, był wiarygodny. Następnie przyszedł „Fanfan Tulipan”, lekki i skoczny. A teraz jest Bertrand. Mam nadzieję zaskoczyć moją rolą w filmie „Zostaję!”. Czy coś Pan wyniósł z tego doświadczenia? Mam wspaniałe wspomnienia ze zdjęć w domu na plaży. Atmosfera była pełna napięcia, w powietrzu czuło się lato, chociaż nie była to ta pora roku. Wszyscy byliśmy tak szczęśliwi, że robimy ten film! Podczas sceny posiłku, wieczorem, pierwszy raz w życiu pozwoliłem sobie na improwizację. Odkryłem, że to uwielbiam. Od chwili, gdy naprawdę panuje się nad bohaterem, można przekroczyć granice tekstu i pozwolić mu istnieć poza nim, bardziej spontanicznie. Klimat był sprzyjający, energia i spojrzenie Diane dodawały mi odwagi, zaś porozumienie z moimi partnerami, sił. Wszyscy mi pomogli w stworzeniu Bertranda. Wraz z nimi szukałem go w sobie. Poza wszystkim, może jestem do niego podobny? Trzeba spytać moją żonę.
Pobierz aplikację Filmwebu!
Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.